Zacznę odrobinę z flanki (i wstęp być może będzie przydługi). Niedawno moją instytucję nawiedziła kontrola z Archiwum Narodowego. Oczywiście uchybienia dotyczące postępowania z dokumentami znalazła (na szczęście nie tymi zamówieniowymi), co spowodowało powstanie odpowiednich wewnętrznych wytycznych i cykl szkoleń. Przy okazji szkoleń padł blady strach na niektórych współpracowników, dla których znak sprawy czy konieczność archiwizacji w określony sposób były progami nie do przejścia. I ktoś powiedział, że ja bym pewnie w takich tematach się odnalazł – wszystko według numerków, jednym słowem wszechogarniający porządek (a o porządku w zamówieniach było tu chociażby dwa lata temu).
Cóż, zaprzeczyłem. Ścieżkę kariery obejmującą archiwa mogłem na swojej drodze życiowej obrać, ale tego nie zrobiłem. Dziś wiem, że błędem to nie było (choć pytanie, czy nie było błędem wejście na ścieżkę zamówień publicznych ;)). Choć zamiłowanie do porządku mam, będąc w takiej roli musiałbym ogarniać chaos, który jest nie do ogarnięcia. Próbowałbym zaprowadzić w nim porządek, ale nigdy by mi się to do końca nie miało prawa udać. A pedantem nie da się być na pół gwizdka – ta nieogarnięta część zatruwałaby życie. Dlatego archiwistom bardzo ich zadań współczuję i dzisiaj cieszę się, że nie muszę być w ich roli.
Mam jednak wrażenie, że twórcy zamówieniowych pomysłów w UE należą do gatunku pedantów-idealistów, którzy wierzą, że chaos jest do ogarnięcia. Że wszystko da się ubrać w jednolite formularze. A że dostrzegają rozmaitość problemów i sposobów ich rozwiązania, próbują owymi formularzami ogarnąć każdą możliwość. Efekt jest prosty do przewidzenia – z jednej strony wypełnienie na pozór prostego formularza przysłowiowemu zwykłemu użytkownikowi zaczyna sprawiać kłopoty ponad zdrowy rozsądek. Z drugiej – ile by biurokraci nie wymyślili pól, jakiego języka nie użyli (a cóż, paradoksalnie, im chcemy być bardziej precyzyjni, tym trudniej o przejrzystość), zawsze pozostanie coś, czego nie przewidzieli, czego ich produkt nie ogarnia.
I przykłady narastają. Zaczęło się od dyrektyw, które puchną w oczach. Europejscy prawodawcy próbują implementować do nich dorobek orzecznictwa i popadają w coraz większą kazuistkę. Dając zresztą tym samym przykład lokalnym ustawodawcom (najlepszym dowodem nasza ustawa Pzp). Wymyślili jednolity europejski dokument zamówienia, który też miał jeden cel – aby objął wszystko i był uniwersalny, mógł być zastosowany w każdym miejscu w UE i wielokrotnie używany. Cóż, nie objął wszystkiego, a o wielokrotnym używaniu możemy chyba zapomnieć (jakoś nie zdarzyło mi się widzieć tego w praktyce). Nie wspominając już o tym, że stwierdzenia z dyrektywy rozjechały się z tymi z JEDZa i w efekcie mamy problemy na etapie wypełniania i oceny tego dokumentu, których wyrazem jest chociażby wyrok KIO 2076/23 (podtrzymany potem przez warszawski sąd okręgowy – XXIII Zs 89/23).
Teraz do tego doszły nowe unijne ogłoszenia czyli „eNotices2” – zmora każdego zamówieniowca mającego do czynienia z unijnymi przetargami. Do praktycznych porad i problemów ich dotyczących pewnie jeszcze tu kiedyś dojdziemy (na razie sam mam więcej problemów niż rozwiązań), ale znowu dostrzegam ten sam schemat działania jak przy JEDZ – ogarnijmy tym ogłoszeniem wszystko, tak aby wszystkim żyło się lepiej. Problem w tym, że z tego ogarniania wszystkiego nic dobrego nie wynika. Zamawiający mają problem z wypełnianiem i niekoniecznie postępują prawidłowo, a nafaszerowanie tego dokumentu informacjami i hermetycznym językiem czyni go zwykle niezbyt przydatnym dla wykonawców.
Nieco ponad rok temu opublikowałem w „szponach” tekst „O ogłoszeniu o zamówieniu”, w którym nawoływałem do uproszczenia tych dokumentów. Nic z tego, świat poszedł w odwrotnym kierunku. Autorzy eNotices2 (którzy niewątpliwie kierowali się nie chęcią utrudniania życia, ale naprawiania świata) sprowadzili na świat potwora. Pewnie mieli na celu ułatwienie życia wykonawcom z różnych krajów, ujednolicenie formatu informacji, co w praktyce przełożyłoby się na większą transgraniczność zamówień. Obawiam się, że swojego celu nie osiągnęli. Bo barierą są różniące się w szczegółach przepisy, praktyki i używanie tylko lokalnych języków, ale nie jest i nie było nią ogłoszenie o zamówieniu.
Cóż, trzeba z tym żyć. Ale nawet jak na standardy życia z przetargami, rozmiary tej nowej upierdliwości przekraczają granice zdrowego rozsądku.
Ps. Gdybyż oni jeszcze zadbali o instrukcję obsługi, która mogłaby posłużyć komuś w praktyce… Niestety, dokumenty udostępnione przez UZP same w sobie są hermetyczne i odpowiedzi na wiele praktycznych problemów nie zawierają.