Jeśli zamawiający stawiają w postępowaniu warunki udziału w postępowaniu (a robią to w zdecydowanej większości postępowań konkurencyjnych) niemal zawsze wśród nich są warunki dotyczące doświadczenia wykonawcy w wykonywaniu podobnych robót. Nic w tym w sumie dziwnego – owszem, obok doświadczenia ważne są także inne sprawy (różne w każdym przypadku), takie jak potencjał ludzki, zaplecze sprzętowe, zasoby finansowe, wdrożone procedury… I często też są w warunkach udziału w postępowaniu obecne. Ale warunek doświadczenia jest najpopularniejszy, bo – do pewnego stopnia – potrafi świadczyć o wszystkich tych pozostałych aspektach. No bo jeśli robił (i to robił należycie), to miał ludzi i sprzęt. Jeśli robił (i nie poszedł z torbami), to miał pieniądze. Owszem, te rzeczy w czasie mogą się zmieniać, ale spełniony warunek doświadczenia już sam w sobie choć odrobinę uprawdopodabnia dysponowanie wszelkimi innymi walorami niezbędnymi do wykonania zamówienia.
No dobrze, a jak taki warunek doświadczenia konstruować? Tydzień temu pisałem, że marzy mi się powrót do dawnych czasów, gdy można było to robić bardzo ogólnie. Cóż, nie można, trzeba napisać dokładnie, jakie konkretnie wymagania doświadczenie wykonawcy ma spełniać: co miał zrobić, ile razy, kiedy, czasami gdzie albo w jakich warunkach – wszystko, co wydaje się istotne i pozwala zbadać, czy wykonawca jest zdolny do realizacji przedmiotu danego postępowania. I tu się czają pułapki – pojęcie użyte bez odpowiedniego przemyślenia może okazać się wieloznaczne i otworzyć wykonawcom furtkę do legitymowania się pracami, które do przedmiotu zamówienia nie przystają w takim stopniu, jakiego zamawiający oczekiwał. A ten ostatni nie może przy badaniu oferty stwierdzić: „ale ja miałem na myśli coś innego”. Nieważne co zamawiający miał na myśli, ważne co napisał. A wątpliwości powinny być interpretowane na korzyść wykonawcy.
Jednym z problemów z warunkiem doświadczenia w zamówieniowej praktyce bywa nadmierne jego zawężanie. Ktoś zamawia ochronę urzędu i stawia warunek posiadania doświadczenia w ochronie innych urzędów (jakby ochrona banku czy innej placówki obsługującej mieszkańców czymś istotnym się różniła). Ktoś kupuje książki dla dzieci i wymaga doświadczenia w dostawach książek dla dzieci. I tak dalej. Takich obostrzeń jest coraz mniej, jednak tak się złożyło, że w ubiegłym tygodniu zetknąłem się z tezą wygłaszaną na forum publicznym, jakoby normą na rynku było wymaganie doświadczenia w realizacji zadań także wykonywanych w reżimie zamówień publicznych. Wygłaszający ją dodał, że możliwe jest dopuszczenie realizacji na rynku prywatnym – „można to sobie wyobrazić”, jakby było to coś rzadko spotykanego.
Tymczasem normą powinno być (i mam wrażenie, że jest, ale nie prowadzę analiz rynku pod takim kątem) coś zupełnie innego: nieważne, czy zamówienie, którym wykonawca się legitymuje, było wynikiem postępowania o udzielenie zamówienia publicznego, czy zdobył je w inny sposób. Ważne jest to, co zrobił i jak to zrobił (czy prawidłowo, czy nieprawidłowo). Mi osobiście trudno sobie wyobrazić sytuację, w której ograniczenie doświadczenia wykonawcy wyłącznie do rynku zamówień publicznych byłoby usprawiedliwione – owszem, ten rynek ma swoją specyfikę, ale ta specyfika nie idzie tak daleko, aby od niej uzależniać ocenę, czy ktoś ma wystarczające doświadczenie. Ta specyfikacja pojawia się przede wszystkim na etapie samego procesu zakupowego, a ten etap do oceny warunków udziału w postępowaniu powinien być irrelewantny, bo przecież nie chodzi nam o doświadczenie w uzyskiwaniu zleceń, ale w ich wykonywaniu. Owszem, na niektórych rynkach trudno doświadczenie zdobyć w inny sposób – gdy budujemy drogi czy tory, kupujemy tramwaje lub pociągi, większość zamówień pochodzi z sektora publicznego. Ale to nie znaczy, że warunek może być ograniczony tylko do zamówień publicznych. Wszak nawet na wymienionych rynkach zamówienia prywatne się zdarzają.
Ps. No dobrze, na rynku istnieje przekonanie, że realizacja zamówień publicznych to dość specyficzny rynek biorąc pod uwagę specyfikę zamawiających – przerzucających wszystkie ryzyka, w niczym nie pomagających i piętrzących oczekiwania na etapie realizacji. Wszystko to prawda. Ale najbardziej jednostronna, przerzucająca ryzyka na wykonawcę umowa, jaką ja widziałem, to była umowa narzucana wykonawcom przez zleceniodawcę z sektora prywatnego. Więc chyba zanadto generalizujemy.