Swoją „zabawę” z zamówieniami publicznymi zacząłem ponad ćwierć wieku temu. W czasach, gdy system i praktyka zamówień publicznych wyglądały zupełnie inaczej. Odrzucało się oferty za różne pierdoły i nie można było w nich niczego uzupełniać ani poprawiać, wymagane były dwie niepodlegające odrzuceniu oferty, papiery za zgodność z oryginałem potwierdzali notariusze… Pułapek było sporo, a na dodatek w praktyce nie było żadnego elektronicznego wspomagania, a faks był oznaką nowoczesności.
Te odmienności dotyczyły też podejścia do warunków udziału w postępowaniu i kryteriach oceny ofert. W ciągu tego ponad ćwierć wieku (no, może nie w całym tym okresie, ale w pierwszej jego części) zaszła tu ewolucja. Początkowo nie uznawano za zbrodnię kształtowania warunków czy kryteriów w sposób nie do końca zerojedynkowy. Normą było wymaganie doświadczenia w pracach podobnych (bez uszczegóławiania, jakie konkretnie te prace miały mieć, jaką wartość czy jaki zakres), normą było też ocenianie wiarygodności ekonomicznej także bez odwoływania się do określonych z góry wskaźników, ale badanej na żywym organizmie (choć oczywiście z jakimś uzasadnieniem), w tym w kryteriach oceny ofert.
Nie powiem, takie miękkie podejście miało sporo sensu, choć wymagało od zamawiających sporej odpowiedzialności. O ile łatwiej przecież jest ocenić warunek „w ciągu ostatniego roku uzyskał 1 mln zł przychodów” niż analizować każde sprawozdanie i przekładać ocenę sytuacji finansowej na punkty. Miało sens, bo „zerojedynkowość” wprowadzona do systemu zamówień publicznych spowodowała, że zamawiający zaczęli ograniczać się do spraw podstawowych, łatwych. Łatwiej jest oceniać, ale trudniej wyeliminować ryzyka. Przygotowując warunki dotyczące wiarygodności ekonomicznej zamawiający musi pamiętać, że nie każdy wykonawca musi złożyć mu sprawozdanie finansowe (więc może nie mieć ważnych danych) i zwykle ogranicza się w tym zakresie albo do przychodów, albo do wskaźników bardzo podstawowych. Tymczasem wskaźniki określone przez zamawiającego mogą być spełniane, a diabeł chować się gdzieś indziej. Płynność póki co świetna, ale nad przedsiębiorstwem widać już cień zagłady. Otwarte podejście, pozwalające zamawiającemu na podejmowanie pewnych ocen na etapie badania ofert bez rąk związanych sztywnymi, zerojedynkowymi regułkami, w takich przypadkach miało sens. I podobnie było w innych aspektach.
Badanie potencjału wykonawcy przybierało czasami formy dziś w zamówieniach poniekąd niewyobrażalne – przy dużych, ważnych zamówieniach zdarzały się wizyty w zakładach produkcyjnych wykonawców, aby ocenić, czy są oni w stanie podołać realizacji zamówienia. I znowu – większe możliwości zamawiających, ale i większa odpowiedzialność. Bo jeśli wykonawcę dyskwalifikowało się z takiego powodu nie wystarczyło napisać, że nie spełnia punktu x.y.z SWZ, ale trzeba było odrobinę popracować nad uzasadnieniem.
Czy miało to sens? Mam wrażenie, że tak. Tak jak z badaniem sprawozdania finansowego – można było zwrócić uwagę na rzeczy, których w momencie tworzenia dokumentów zamówienia można było nie przewidzieć. Inna sprawa, że w dzisiejszych czasach, przy daleko posuniętej globalizacji rynków, wizyta na miejscu u wykonawcy takie podejście stałoby się wyzwaniem – zarówno kosztowym, jak i czasowym. Mam wrażenie, że roboty jest coraz więcej, liczba przetargów lawinowo rośnie. Gdyby jeszcze odwiedzać wykonawców – kto znalazłby na to czas i pieniądze…
Ps. Choć czy nie byłoby miło od czasu do czasu odbyć jakąś przyjemną wycieczkę? ;)