Gdy w 1994 uchwalano ustawę o zamówieniach publicznych nie było w niej jednego: progu stosowania ustawy. Był co prawda próg 20 tys. ECU, poniżej którego zamawiający był zwolniony z wielu obowiązków (w tym dotyczących przesłanek wyboru trybu, siwz i protokołu). Mimo wszystko część przepisów obowiązywała. Już w 1995 wprowadzono dodatkowy próg 1000 ECU, który pozwalał na stosowanie zamówienia z wolnej ręki i niezawieranie pisemnej umowy. W 1997 pierwszy z tych progów podniesiono do 30 tys. ECU, a drugi do 3000 ECU. W nowej ustawie, z 2004, ustawodawca zmienił filozofię: całkowicie zwolnił ze stosowania ustawy zamówienia o wartości do 6000 euro. W 2007 próg wzrósł do 14 000 euro, a w 2014 do 30 000 euro. W obecnej ustawie próg ten pierwszy raz wyrażono w złotówkach – ustalono go na kwotę 130 000 zł.
Tłumaczenie tego kroku było na pozór proste: chcemy uprościć życie użytkownikom systemu. Żeby nie musieli przeliczać złotówek na euro i zastanawiać się nad tym, po jakim kursie. I faktycznie, było to pewne utrudnienie, choć – uciążliwe chyba tylko dla zamawiających i to raczej nielicznych. W czasach ustawy o zamówieniach publicznych używało się kursu NBP z dnia wszczęcia postępowania. Po wejściu do UE kierowaliśmy się kursem ogłaszanym co dwa lata przez Unię Europejską (co prawda na potrzeby progów unijnych, ale i tu się nadawały). Kursy te sukcesywnie rosły: zaczęliśmy od 4,0468, a kolejne kursy były zwykle wyższe, jednak nie zawsze (najbardziej spektakularny spadek zanotowały na początku 2008, gdy zjechały z 4,387 to 3,8711). Ostatni, w 2020, wynosił 4,2693, a więc próg stosowania ustawy był równy 128 079 zł.
Próg był zatem wcześniej ruchomy i reagował (choć ze sporym opóźnieniem) na rynkowe zawirowania, przynajmniej do pewnego stopnia. Obecny jest kompletnie na nie niewrażliwy. Dziś kurs euro w zamówieniach to 4,4536 zł, a zatem – gdyby nadal próg stosowania ustawy wynosiłby 30 000 euro, jego wartość w złotówkach wyniosłaby 133 608 zł. Różnica niewielka, ale zawsze jakaś. Kłopot w tym, że mamy do czynienia z inflacją, jakiej nie widzieliśmy od poprzedniego stulecia, a złotówka systematycznie traci w stosunku do euro. Za 130 000 zł już dziś kupimy przeciętnie o 15% mniej niż przed rokiem. A właśnie ogłoszono podwyżkę minimalnego wynagrodzenia o bezprecedensową wartość niemal 20%, co oznacza dalsze pogłębienie inflacji (nie mówiąc już o sporym bólu wielu zamawiających, którzy będą musieli wysupłać z kiesy kasę na wysoką waloryzację wynagrodzeń wykonawców).
Pewnie teraz trudno się spodziewać, aby parlament zbyt szybko kwotę 130 000 zł zmienił (wszak od razu podniesie się larum, że więcej publicznych pieniędzy będzie wydawanych bez przetargu – zapominając, że zwykle jednak jakieś procedury obowiązują, tylko po prostu często jest w nich więcej elastyczności i mniej papierów). A szkoda, bo te pieniądze są już warte znacznie mniej niż w momencie uchwalania przepisów, a ich realna wartość w najbliższym czasie wciąż będzie spadać. Trzeba się przygotować, że przetargów będzie więcej, a czy potrzebnie?
Ps. Tylko czy wytrzymają to e-zamówienia?