Swoją „zabawę” z zamówieniami publicznymi zacząłem ponad ćwierć wieku temu. W czasach, gdy system i praktyka zamówień publicznych wyglądały zupełnie inaczej. Odrzucało się oferty za różne pierdoły i nie można było w nich niczego uzupełniać ani poprawiać, wymagane były dwie niepodlegające odrzuceniu oferty, papiery za zgodność z oryginałem potwierdzali notariusze… Pułapek było sporo, a na dodatek w praktyce nie było żadnego elektronicznego wspomagania, a faks był oznaką nowoczesności.
Te odmienności dotyczyły też podejścia do warunków udziału w postępowaniu i kryteriach oceny ofert. W ciągu tego ponad ćwierć wieku (no, może nie w całym tym okresie, ale w pierwszej jego części) zaszła tu ewolucja. Początkowo nie uznawano za zbrodnię kształtowania warunków czy kryteriów w sposób nie do końca zerojedynkowy. Normą było wymaganie doświadczenia w pracach podobnych (bez uszczegóławiania, jakie konkretnie te prace miały mieć, jaką wartość czy jaki zakres), normą było też ocenianie wiarygodności ekonomicznej także bez odwoływania się do określonych z góry wskaźników, ale badanej na żywym organizmie (choć oczywiście z jakimś uzasadnieniem), w tym w kryteriach oceny ofert.
Czytaj dalej